Nie znamy wersji drugiej strony. Nie wiadomo, jak mieszkańcy Katondwe, Kapoche, Chingombe i innych miejsc, w których powstawały misje, przyjmowali tych dziwnych ludzi o białej skórze przykrytej wełnianym habitem. Nie znamy, bo język nyanya był i do dzisiaj jest językiem opowieści, a nie ksiąg. Literatura w tym języku niemal nie istnieje. Nie wiadomo więc, co skłoniło ich do porzucenia swoich bogów i uwierzenia w zmartwychwstanie człowieka sprzed dwóch tysięcy lat. Jezuici próbowali różnych metod: czasem płacili, czasem przemierzali rowerami całe kilometry, wioząc ze sobą gramofon. Grające pudełko niekiedy wystarczało, by ludzie uwierzyli w istnienie wielkiej siły, ale na pytanie, gdzie jest Bóg, odpowiadali: "A któż może to wiedzieć?".
Jezuici nazywali mieszkańców "czarnymi", "murzynami", "poganami". Nie wiemy, jak oni nazywali jezuitów. Muzungu? Białymi? Czy czuli się kupieni i oszukani, czy widzieli w nowej religii dobry interes? Czy dali się przekonać, czy też przekonanie wpajano im przemocą i gwałtem?
Misjonarze przynieśli do Afryki nie tylko nowego boga. Przynieśli też zagładę. Kazali ludziom siedzieć w ławkach, choć ci całe życie kucali na ziemi. Zamiast bębnów i tańca było pianino i chór, zamiast barwnych chitenge – koszule w kratę i plisowane spódniczki. Misjonarze szerzyli nie tylko wiarę w chrześcijańskiego boga. Szerzyli też zachodnią wizję świata. Afrykańska kultura wydawała im się prymitywna, barbarzyńska, niższa, nieucywilizowana. Tak jak urzędnicy i gubernatorzy kolonizowali ziemię, tak oni kolonizowali umysły. Chcieli dobrze – wierzyli w swą misję i poświęcali wiele, by ją urzeczywistnić, ale w czym "Ojcze nasz" jest lepsze od modlitwy o deszcz?
O tym właśnie myślę, mamo, stojąc na wzgórzu zwanym Golgotą (a przedtem jak zwanym?), z którego widać płynącą w dolinie Luangwę, internat dla dziewcząt i "Waligóra House". Myślę też o tym, że może to nie jest dziś ważne. Nie tu, nie w miejscu, gdzie codziennie ratuje się dziesiątki żyć. Trudno odsunąć dziś od siebie kontekst Kościoła katolickiego, ale tutaj, na tej pełnej termitów ziemi, nie ma on aż takiego znaczenia.
Ale nie o tym miał być ten list, mamo.
Wyjechałaś na sześć miesięcy, zostawiłaś mnie, sześcioletnią dziewczynkę, pod opieką taty i dziadków. Tęskniłam. Bałam się, że nie wrócisz. A Tobie zambijska czarownica pokazała stary baobab i powiedziała, że jeśli wejdziesz do jego wnętrza, nigdy już nie opuścisz Afryki. I weszłaś do niego, mamo.
Wyjechaliśmy z tatą na lotnisko, a Ty nie przyleciałaś, bo lot został odwołany przez strajk linii lotniczych. Pewnie pomyślałaś wtedy, że przepowiednia się spełnia.
Niewiele pamiętam z tego półrocza, mamo. Pamiętam Twój powrót, drobną postać obładowaną rzeźbami żyraf i wielkim afrykańskim bębnem z koźlej skóry. Poza tym – niewiele. Strzępy. Ale Twój wyjazd wpłynął na całe moje życie. Całe życie bałam się, że ktoś mnie porzuci. I długo leczyłam się z tego strachu.
Nie zrozum mnie źle. Kocham Cię i jestem z Ciebie dumna. Jesteś wspaniałą, odważną kobietą. Zaszczepiłaś mi ciekawość świata i przekonanie, że wszystko jest możliwe.
Kiedy wyjeżdżałam do Zambii, powiedziałaś mi: "Zobaczysz, zakochasz się w Afryce". Nie zakochałam się. W moim spojrzeniu nie ma Twojej romantycznej wizji. Jest bieda, ciężkie warunki, głód, śmierć i upał. Ale to już moja, zupełnie inna opowieść.
W historii Twojego wyjazdu do Zambii mieści się wiele innych opowieści. Na przykład opowieść o misjonarzach – kolonizatorach. Albo ta o miejscu, które już nie istnieje – Afryce sprzed epoki ludzi, których w Europie nazywamy "odkrywcami".
Jest opowieść o heroicznej walce polskich kobiet w Zambii. Nie chcę pisać "zakonnic" ani "sióstr", bo są one po pierwsze kobietami, po drugie – pielęgniarkami i lekarkami. I przede wszystkim ratują życie zgodnie z wiedzą medyczną.
I jest opowieść o matce i córce, a właściwie o dwóch matkach i dwóch córkach. "Matki, córki, siostry" – taki tytuł mogłaby nosić ta opowieść.
Wreszcie jest opowieść o mężczyznach.
Jest ich trzech.
Mój dziadek, który nie zabierze już głosu, bo umarł w 2013 roku.
Mój tata, o którym najtrudniej mi pisać, bo rozstaliście się krótko po Twoim powrocie z Afryki, jesienią 1993 roku.
I Adam, Twój obecny mąż. Nasz sąsiad. Miałam rok, gdy wprowadziliśmy się do mieszkania w Gostyninie-Kruku, a Ty zobaczyłaś go po raz pierwszy i przepadłaś. Bez koszulki mył samochód na przydomowym trawniku. Takiego mężczyznę, starszego od Ciebie blondyna, wywróżyła Ci kiedyś Cyganka. A mój tata był brunetem. I był w Twoim wieku.
Adam poleciał do Ciebie, gdy byłaś w Zambii. A może raczej po Ciebie? Wrzucił do podróżnej torby dwie zmiany bielizny, pierwszy raz w życiu wsiadł do samolotu i poleciał w nieznane. A kilka dni później Ty, siedząc na werandzie swojego domu, usłyszałaś: "Doktor Iwona, masz gościa".
Ale to już naprawdę całkiem inna historia.