Tekst: Joanna Kocik
Zdjęcia: Maciej Stanik

Mamo, gdzie jesteś?

Listy
Kochana Mamusiu! Moje jabłuszko, moje słoneczko i mój kwiatuszku! Kocham Cię ogromnie, całuję Cię mocno i nie mogę się nadziwić, że piszę do Ciebie list. Chciałabym się z Tobą zobaczyć, ale nie mogę, bo nie wiem, gdzie jesteś: czy w Zambii, czy w Lusace, gdzie Ty buszujesz, czy w buszu?
Jest Boże Narodzenie 2019 roku, kiedy otwieram paczkę z listami. Te z Polski są w zwykłych, szarych kopertach. Te z Afryki – opatrzone znaczkami z rogatą antylopą. Hippotragus niger, antylopowiec szablorogi. Lakoniczny opis w Wikipedii głosi: "gatunek ssaków z rodziny wołowatych, zamieszkujący porośnięte lasem sawanny Afryki Wschodniej, Kenii i Afryki Południowej". Kategoria zagrożenia: najmniejszej troski.

Listy z szablorogą antylopą zaadresowane są do moich dziadków, Jana i Jadwigi Firków. Listy w szarych kopertach – do mojej mamy, która w 1993 roku przez sześć miesięcy pracowała jako lekarka w zambijskim szpitalu. Typowego adresu nie ma, bo do Katondwe nie docierała poczta. Szare koperty mama odbierała ze skrytki pocztowej numer 30500 w Lusace, ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów od miejsca, w którym mieszkała.

Na kopertach babcia starannie kaligrafowała imię i nazwisko mamy, a poniżej pisała: "Katondwe Mission Hospital, ZAMBIA – AFRYKA". Równie starannie listy adresowała mama; wyraźnie zapisywała imiona i nazwisko, kod pocztowy, miasto, ulicę i numer budynku, a pod spodem, drukowanymi literami: POLAND, EUROPA. Tak jakby – i babci, i mamie – kraj nie wystarczał, jakby dopiero część świata definiowała oba państwa. Któż w końcu może wiedzieć, gdzie leży Polska, sto dwadzieścia trzy lata poza mapą? Kto wie, gdzie leży Zambia, która do niedawna nazywała się całkiem inaczej?

Mamusiu! Bardzo tęsknię za Tobą. Zostało jeszcze dwa miesiące i tydzień. Mamuś! Sięgam już do domofonu u babci Jadzi i przytyłam 2 kg. Ważę 22 i pół kg. Czuję się dobrze, jestem zdrowa. Mamuś! Nagraj mi kasetę magnetofonową i przyślij do mnie. Czy dostałaś już kasetę na wideo z moich urodzin?

Odkładam list. Nie mogę czytać. Płaczę.
1993
Marzenie
Iwcia Firek zawsze marzyła o tym, by podróżować po świecie. Nie wiedziała, skąd wzięło się to marzenie, bo jej rodzice nie byli wytrawnymi turystami. Wyprawili się wprawdzie kilkukrotnie do europejskich stolic i chętnie spędzali ze swymi dwiema córkami wakacje pod namiotem, ale równie dobrze czuli się w trzypokojowym mieszkaniu w bloku w Kutnie.

A Iwcię ciągnęło w świat. Najpierw podróżowała palcem po mapie Wielkiej Encyklopedii PWN, która stała dumnie na meblościance w dużym pokoju. Potem, gdy trochę podrosła, razem z dwiema koleżankami przejechała autostopem Jugosławię. Spały w trawie i pod namiotem, a w hostelu, żeby zaoszczędzić, we trzy w jednym łóżku. Jeszcze później nieomal udało jej się wyjechać z grupą kolegów na wyprawę do Mongolii. Nieomal, bo sprawa rozbiła się o brak zgody na urlop dziekański. Szkoda, bo grupie udało się już zorganizować część pieniędzy i pozyskać sponsora.

Potem wydarzyło się życie. Iwcia zakochała się, wyszła za mąż i urodziła śliczną córeczkę o oczach w kolorze orzechów, do której mówiła "iskierko". Skończyła studia i zamieszkała w białym domku w środku lasu. Chodziła do pracy, jeździła pomarańczowym maluchem na wczasy do Władysławowa i tylko czasami śniła o dalekich podróżach.

Ale marzenie siedziało głęboko jak ziarno w ziemi. Było uparte i wytrwałe. Któregoś dnia znajomy podsunął jej gazetę z ogłoszeniem o pracy na misji, które opublikowała organizacja Médecins du Monde. Iwcia, a raczej doktor Iwona Firek, zastanawiała się tylko chwilę. Wróciły dawne pragnienia, romantyczne wyobrażenia dalekich krajów, tylko trochę obarczone stereotypami białej Europejki. Intencje doktor Iwona miała czyste.

Zadzwoniła pod zamieszczony w ogłoszeniu numer. Kilka tygodni później trzymała w ręku bilet na samolot.
Tenisówki
Mama wyjeżdża do Zambii w kwietniu 1993 roku. W Polsce raczkuje kapitalizm. Sejm właśnie przegłosował wprowadzenie nowego podatku VAT, pierwszy raz zagrała Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, w kioskach pojawił się "Tele Tydzień". W kinach można oglądać film Krzysztofa Kieślowskiego Trzy kolory. Niebieski. Wszyscy śpiewają piosenki zespołu Hey. Na podwórkach stoją maluchy i importowane z Niemiec passaty. Marzeniem każdego Polaka na dorobku jest posiadanie wieży na kasety.

Mama ma trzydzieści lat. Mieszkamy we trójkę w małym domku na leśnym osiedlu obok szpitala w Gostyninie-Kruku. Mama pracuje na oddziale internistycznym, tata jest ginekologiem w tym samym szpitalu. Ja mam sześć lat i nogę w gipsie po wypadku na nartach. Chodzę do przyszpitalnego przedszkola.

Od Médecins du Monde mama dostaje bilet na samolot, dużą paczkę z lekami i kilka tysięcy dolarów w gotówce. Babcia wycina dziury w językach tenisówek i zaszywa w nich pieniądze. Martwi się. "Żeby cię tylko, Iwonko, nie okradli". Szyje długie spódnice z kieszeniami na klucze i pieniądze. Mama do wielkiej torby z ortalionu pakuje dżinsową kurtkę, aparat fotograficzny Zorka i żółty stetoskop.

Tata odwozi ją na samolot. Na pokładzie wciąż można palić papierosy.

Kilkadziesiąt godzin później na lotnisku imienia Kennetha Kaundy w Lusace mama odbiera bagaż, dostaje stempel wizowy w paszporcie i wciąga do płuc pierwszy haust gorącego, suchego powietrza. Szuka wzrokiem ojca Johna, który miał na nią czekać. Ale w zasięgu wzroku nie ma żadnej postaci w sutannie ani nikogo, kto pasowałby do opisu. Mama cierpliwie czeka. Być może ojciec John miał po drodze jakieś kłopoty? Może zepsuł mu się samochód albo złapał gumę? A może to ona źle podała datę w wysłanym kilka dni wcześniej telegramie?

Na lotnisku robi się coraz ciszej i coraz puściej. Odjeżdżają ostatnie samochody. Jedyny kontakt, jaki dostała mama, to adres sierocińca prowadzonego przez polskie siostry w Kasisi. Wie, że musi zapytać o taksówkę. Ktoś pokazuje jej rząd samochodów. Każdy z nich to wysłużony gruchot. Mama wsiada do tego, który wygląda najlepiej. Kierowca wiezie ją do Kasisi. Głośno gra radio. Wiadomości podają tragiczną wiadomość o katastrofie samolotu w Gabonie. Ginie w niej trzydzieści osób, w tym prawie cała zambijska drużyna piłkarska.

Do Kasisi z lotniska jest zaledwie kilka kilometrów. Oprócz sierocińca jest tam dom dla podróżujących księży, kaplica, sala wykładowa i pokoje gościnne. Wszystkim zajmują się polskie zakonnice. Witają mamę z wielką serdecznością, ale także ze zdziwieniem. W Kasisi nikt nie wie, że miała przyjechać jakaś lekarka z Polski. Ale skoro już przyjechała, to przecież się ją ugości, nakarmi i napoi. A potem coś się wymyśli, żeby mogła dostać się do Katondwe.
Droga
To tylko dwieście sześćdziesiąt kilometrów, ale asfalt pełen jest dziur wielkich jak księżycowe kratery. Czerwony ford skacze na wymytych przez deszcze wyrwach, buja się w koleinach, tańczy na pofałdowanej nawierzchni. Siostra Matylda gada bez przerwy, ale prowadzi uważnie. Wprawny z niej kierowca, ale i tak musi wciąż zwalniać i omijać niebezpieczne fragmenty, inaczej złapie gumę i nieszczęście gotowe.

Mama wygląda przez okno. Po obu stronach drogi przycupnęły wsie. Na straganach kobiety sprzedają pomidory, cebulę, dynie i słodkie ziemniaki. Dzieci wracają ze szkoły. Mężczyźni siedzą w kucki przed chatami i rozmawiają. Busz jest zielony, napojony wodą z ulewnych deszczów, napęczniały od wilgoci.

Po kilku godzinach dojeżdżają do rozstajów dróg. Można stąd jechać dalej prosto, przez most na Luangwie do Malawi albo skręcić w prawo, w stronę granicy z Mozambikiem. Wzdłuż drogi stoją zaparkowane ciężarówki. Można tu kupić suszone ryby, małe, miękkie i czerwone owoce masau, słomiane kosze i słodkie chwile w ramionach dziewczyny. Zakurzeni kierowcy zanurzają spragnione usta w kukurydzianym piwie.

Siostra Matylda skręca w prawo, w kierunku Mozambiku. Tutaj kończy się asfalt. Ziemia pod kołami forda jest czerwona i gliniasta. Jadą teraz wzdłuż rzeki, która po porze deszczowej jest głęboka i wezbrana. Mężczyźni łowią ryby, zarzucają na wodę cienkie sieci z ciężarkami.

Mama uchyla mocniej okno. Wdycha głęboko przesiąknięte kurzem powietrze. Po plecach płyną jej strużki potu. Słońce stacza się powoli po niebie w stronę gór.

Ciemność zapada nagle i jest absolutna; spada z drzew jak rzucona przez rybaka sieć i więzi w sobie świat aż do rana. Rozpraszają ją tylko małe ogniska, czasami błysk latarki albo lampy zasilanej prądem z generatora.

Katondwe leży w sercu tej ciemności, zaszyte pod skórą buszu i rozświetlone zimnym blaskiem kilku słabych żarówek.

Światła czerwonego forda rozpraszają mrok, przed mamą rysuje się biały budynek szpitala, a obok równie biały habit siostry Mirosławy, jedynej lekarki w tym miejscu i dyrektorki szpitala.

Oto i nowy dom mamy. Solidny, murowany, z werandą, salonem, dwiema sypialniami, łazienką, kuchnią i drzewkiem cytrynowym za kuchennymi drzwiami. Prąd jest, ale tylko wieczorem, kiedy pracuje dieslowski generator.

Mama zasypia w łóżku pod moskitierą. Na niebie sierp księżyca wisi brzuchem do dołu.
Doktor Iwona
Katondwe, 01.05.1993



Kochani Rodzice,


Doleciałam do Lusaki szczęśliwie. Nie okradli mnie. Teraz siedzę sobie w "swoim" wielkim domu, dookoła busz i afrykańskie gwiaździste niebo. To mój pierwszy weekend w Afryce. Od środy do piątku pracowałam, tzn. na razie muszę nauczyć się wielu, wielu rzeczy. Szpital jest duży, bardzo dobrze wyposażony.

Katondwe w pojęciu afrykańskim jest miastem, chociaż wygląda jak większa wioska. Są tu dwie szkoły średnie: jedna dla chłopców, druga dla dziewcząt. Jest kościół, dom Jezuitów, dom Sióstr Służebniczek Zambianek, kilka murowanych domów, w których mieszka personel szpitalny i nauczyciele. Reszta to gliniane chatki pokryte strzechą, a dookoła busz, palmy, bananowce, pięknie kwitnące kolorowe krzewy. Jeszcze jest zielono, ale niedługo zieleń zniknie, bo przyjdzie pora sucha (zima). Jest też takie miejsce zwane Golgotą. To wzgórze ze starą kaplicą. Widok z niego jest wspaniały. Widać busz, pojedyncze chatki, rzekę Luangwę, a za nią Mozambik.

Wszyscy tu są bardzo mili. Na razie stołuję się u sióstr. Jedzenie smaczne jak w Polsce. Dyrektorem administracyjnym jest siostra Teresa, która wcześniej przez 10 lat była w RPA, a tu jest od 3 lat. Siostra Mira jest lekarzem, który zajmuje się wszystkim i wszystko potrafi zrobić. Jestem pełna podziwu dla tych kobiet. Reszta to Afrykanie. Tzn. jest jeszcze doktor z Finlandii, ale bardziej interesuje go farma, którą sobie kupił, i zwierzęta. Jest pielęgniarka z Norwegii, którą dzisiaj poznałam.

Tubylcy są bardzo mili i przyjaźni. Nazywają mnie doktor Iwona.

W szpitalu bardzo dużo pracy. Pora deszczowa w tym roku podobno była wyjątkowo mokra i wiele osób choruje na malarię. Szczególnie dzieci, które umierają. Powoli wdrażam się w tę pracę, uczę się ich języka. Z angielskim nie mam żadnych problemów. Wczoraj z ojcem Józefem (jednym z jezuitów) byłam w Bomie. To jest coś takiego jak odpowiednik naszego miasta wojewódzkiego. Leży na granicy z Mozambikiem i Zimbabwe, gdzie Luangwa wpada do Zambezi. Niesamowity widok.

Z Bomy musiałam zabrać nieprzytomną dziewczynę z Mozambiku z malarią mózgową (pojechaliśmy tam w zupełnie innym celu) i prawdopodobnie jeszcze zatrutą przez czarownika. Nikt się zapytany do tego nie przyzna, ale można to poznać po nacięciach na skórze. Wieźliśmy ją 60 kilometrów po drodze tak wyboistej, że mózg się człowiekowi obijał o czaszkę.

Kochani, czuję się dobrze, niczego mi nie brakuje, daję sobie radę. Dbajcie o siebie, napiszcie do mnie.

Całuję i ściskam Was mocno,

Wasza Iwonka

2020

2020

Ślady
Odkąd w minione Boże Narodzenie otworzyłam paczkę z listami, tropię ślady. Oglądam satelitarne zdjęcia na Google Maps i szukam Katondwe. Jest. W domu rodzinnym szukałam go na mapie Zambii. Wisiała na ścianie naklejona na karton po domku dla Barbie, który dostałam na szóste urodziny. Stara, żółto-zielona, przetarta na zgięciach. Wpatrywałam się w nią godzinami. W kształt, który przypominał dwie zaciśnięte pięści. Albo wielkiego kota, który odpoczywa na boku i leniwie podnosi łeb znad traw.
Katondwe leży na styku dwóch pięści, przy granicy z Mozambikiem, obok wijącej się wstążki rzeki Luangwy. Kilkadziesiąt kilometrów dalej Luangwa łączy się z Zambezi, jedną z czterech największych rzek Afryki, która ponad osiemset kilometrów dalej na południe spektakularnie spada w przepaść blisko stumetrowym Wodospadem Wiktorii.
W sieci odnajduję ślady sióstr. W marcu wysyłam maila do siostry Mirosławy Góry, dyrektorki szpitala w Katondwe. Piszę, że chcę przyjechać. "Oczywiście, zapraszam" – odpisuje. A potem świat wywraca się do góry nogami. Granice zostają zamknięte, loty odwołane. Ludzie masowo wykupują ze sklepów makaron, papier toaletowy i drożdże. Biura i szkoły przenoszą się do domów, dłonie czerwienieją od środków dezynfekujących. Wielkanoc świętujemy na Skype, twarze zakrywamy maseczkami, wypełniamy wnioski o zwrot pieniędzy za odwołane loty.

Mimo to dalej tropię ślady, rozgryzam szyfry. Na Twitterze odnajduję fińskiego lekarza. Nazywa się Jari Vainio. Pracował w szpitalu między 1987 a 1993 rokiem. Napisał książkę Viidakkotohtori, czyli w wolnym tłumaczeniu Lekarz z dżungli. Książka jest częściowo dostępna na Google Books, ale niestety nie znam fińskiego.

Śladów norweskiej pielęgniarki szukać nie muszę. Ma na imię Redon i mieszka w mieście Volda na norweskim wybrzeżu. Przyjaźni się z moją mamą od dwudziestu siedmiu lat. Ostatnio widziały się w zeszłym roku w Trondheim.

Dziewczyna z malarią pozostanie zagadką. Nie wiem, kim była. Ani czy przeżyła. W liście mama nie podała imienia ani wieku. Dziewczyna nie zostawiła po sobie żadnego śladu.

Bomy długo nie mogę rozgryźć, na mapie nie ma żadnej podobnej nazwy. Najbliższe miasto to Luangwa, położona – jak pisała mama – na granicy z Mozambikiem i Zimbabwe. Dopiero w Zambii dowiem się, że BOMA to skrót od British Overseas Military Administration, czyli wojskowa administracja brytyjskich terytoriów zamorskich. Sześćdziesiąt lat po uzyskaniu niepodległości wszyscy dalej używają tej nazwy. Kolonialna mentalność wciąż ma się dobrze. Łatwo podzielić świat na biały i czarny. Łatwo przybrać pozycję kogoś lepszego, mądrzejszego, kto w koszuli khaki i kapeluszu à la Indiana Jones wyrusza z misją ratowania tych, którzy mają i wiedzą mniej.

Czy mama też myślała w ten sposób? Czy jej marzenie o podróżach podszyte było pragnieniem doświadczenia egzotyki, romantyczną wizją jak z filmu Pożegnanie z Afryką?

Ostatni lot
Wyjeżdżam do Zambii we wrześniu 2020 roku. Na świecie szaleje pandemia koronawirusa. Trwają protesty powyborcze na Białorusi, Stany Zjednoczone szykują się na wybory prezydenckie i kolejne cztery lata rządów Donalda Trumpa. W Polsce pada rekord zakażeń Sars-Cov2, koalicja rządowa wisi na włosku, nie może się porozumieć w sprawie ustawy futerkowej. Na Spotify króluje nowa płyta Taco Hemingwaya, na Netfliksie – serial Rozłąka. Do kin wchodzi film o Tomaszu Komendzie, który przesiedział w więzieniu osiemnaście lat za morderstwo, którego nie popełnił.

Układam w plecaku: piłkę do nogi, kiełbasę krakowską, trochę kredek, gumek i długopisów. Moskitierę, Muggę, Malarone. O tym, że biały boi się moskitów, pisał już Ryszard Kapuściński. Moskitów, skorpionów i węży. Nie wiem, czy się boję, ale pakuję. Na wierzchu kładę wydruk z wynikiem testu na koronawirusa. Negatywny.

Ściskam go w ręku, kiedy docieram na lotnisko. Mój samolot odlatuje dziś jako ostatni z Frankfurtu. 22.20, FRA-DXB. Lotnisko jest ciche i puste, a to w pewnym sensie zaprzecza jego istocie. Sklepy i kawiarnie są pozamykane, przy bramce B48 rozlała się wielka kałuża wody, zniecierpliwione komunikaty wzywają pasażerów do wchodzenia na pokład. Stewardesy linii Emirates są ubrane w ochronne kombinezony z logo przewoźnika, w przyłbice i maski. Samolot do Dubaju jest pustawy, podobnie jak ten do Lusaki. Lądowanie w turbulencjach wywraca mi żołądek na lewą stronę. Jestem spocona jak mysz. Wszystko się we mnie trzęsie. Na kontroli temperatury pomiar bezlitośnie wskazuje 37,6. Za dużo. "Usiądź, zrelaksuj się" – mówi do mnie kobieta zawiadująca kolejką. Siadam. Czekam. Denerwuję się dalej, serce wyrywa mi się z piersi.

Puszczają mnie. "Dokąd jedziesz?" – pyta urzędniczka, która wbija stemple w paszport. "Do Katondwe" – odpowiadam, ale dziewczyna nie rozumie. Powtarzam: "Katondwe", ale najwidoczniej źle to wymawiam, bo kobieta robi tylko wielkie oczy. Podaje mi świstek papieru, moją "business visa" i wbija pieczątkę. Odbieram bagaż, kątem oka dostrzegam w dali postać w niebieskim habicie. To musi być siostra Edyta! Biegnę prędko do kantoru wymienić trochę pieniędzy, a kiedy wychodzę, habitu już nie ma. Siostra zniknęła. Wpadam w panikę, że odjechała. Rozglądam się po parkingu i pytam wszystkich, czy nie widzieli zakonnicy w białym welonie. W końcu dostrzegam ją i macham, a potem, nie mogąc się opanować, padamy sobie w ramiona. W dali szybko zachodzi małe, czerwone słońce.

Dom
Rozpoznaję go od razu. Jest duży i murowany, pomalowany jasnożółtą farbą, przykryty dachem z blachy falistej. Na ganku ażurowa balustrada, na jej tle mama ma w pękatych albumach kilkadziesiąt zdjęć. W oknach ozdobne białe kraty, na ganku plastikowe krzesła. Wchodzę do środka i widzę meble ze zdjęć sprzed dwudziestu siedmiu lat: wiklinowe fotele i etażerkę. Dziś stoi na niej porcelanowa lala w białej sukni, stary aparat Zenit i kosz pełen suszonych strąków Płomienia Afryki. W kącie zakurzona gitara, na kredensie jeszcze bardziej zakurzona harfa, nad etażerką mapa z 1978 roku, na mapie nieistniejące już państwa. Na przeciwległej ścianie wielki krzyż. W jadalni stół przykryty czerwonym obrusem. Na półkach książki w różnych językach: wyprawy doktora Livingstone'a, węże Afryki, dzieje jezuitów w Zambii.

Kuchnia, jadalnia z dużym stołem, toaleta, łazienka z wanną i pralką, dwie sypialnie. Moskitiery wiszą jak kokony nad łóżkami. W której sypialni spałaś, mamo? W tej mniejszej, z łóżkiem ustawionym głową do okna? Czy w tej większej, z fioletowymi zasłonkami w oknach? W szafkach poniewierają się zapomniane pasty do zębów, mydła, przyprawy, wszystko przywiezione przez wolontariuszy, którzy mieszkali tu przez te wszystkie lata. Po jasnożółtych ścianach spacerują pająki i jaszczurki.

Ile wieczorów przesiedziałaś, mamo, na tym ganku, na którym siedzę teraz, w zimnym blasku świetlówki? Ile listów napisałaś oparta plecami o ażurową barierkę? Ile razy brałaś prysznic w tej całkiem porządnie urządzonej łazience? Chodziłaś tymi samymi ścieżkami, wieszałaś pranie na tym sznurze między drzewami, jadłaś z tych samych talerzy. Teraz jest tu elektryczność i internet LTE. Wtedy prąd był przez trzy godziny dziennie, a list szedł dziesięć dni.

Dom jest z rodzaju tych, które żyją. Wszystkie drzwi skrzypią, żadne się nie domykają, w szparach wypaczonych futryn świszcze wiatr. Trzeszczą kraty w oknach, szyby dzwonią, woda szumi w rurach. Nie mogę spać i budzę się grubo przed świtem. Chłodniejsze powietrze sączy się przez siatki w oknach do wnętrza.

Dzień zaczyna się tu wcześnie. Kobiety szykują na śniadanie nshimę, kukurydzianą kaszkę, którą jada się tu na wszystkie posiłki. Uczennice z internatu tutejszej szkoły idą na odprawianą o brzasku mszę dla dziewcząt. Dzieci w jednakowych mundurkach – do szkoły.

Wspinam się na niewielkie wzniesienie. Zbudowano tu murowany kościół i okazały dom księży z napisem "Waligóra House" – na cześć księdza Jana Waligóry, który w 1931 roku postawił w Katondwe nowy kościół. Idę dalej, wspinam się jeszcze wyżej, na wzgórze zwane Golgotą, o którym pisałaś, mamo, w liście. Stacje drogi krzyżowej z nazwami w języku nyanya dawno się rozpadły, czas obłupał kamień, wytarł napisy, pociął ścieżkę koleinami i głębokimi dziurami. Na szczycie wzgórza stoi zamknięta na głucho kaplica, obok rozsypuje się ołtarz do mszy pod gołym niebem. Pisałaś, mamo, że ze wzgórza roztacza się piękny widok na rzekę i busz. Tak jest w istocie, ale samą Golgotę szpeci teraz wysoki, biało-czerwony maszt radiowy. Kontemplację czternastu stacji drogi krzyżowej Chrystusa zakłóca jednostajne buczenie generatora.


Przechodzę obok malowanych na biało i niebiesko domów, mijam szkołę i przedszkole, przed którym kiwa się zardzewiała zjeżdżalnia. Placu zabaw pilnuje Maryja w kapliczce, ale jest pusty. Dzieci nie mogą się na nim bawić z powodu pandemii. Skrzypi pompa. Na sznurach suszy się pranie.

W środku dnia okolica zamiera, upał obezwładnia, spowalnia ruchy i czas. Wszystko ożywa dopiero, gdy słońce zniży się nad horyzont. Kobiety wracają do domów z plastikowymi miskami pełnymi umytych naczyń, rozpalają ogniska. Mężczyźni popijają kukurydziane piwo albo bimber kachasu. Na boisku chłopcy grają w piłkę. Chude kury dziobią czerwoną ziemię. Busz jest wyschnięty na wiór, trochę zieleni jest tylko przy zbiorniku retencyjnym, z którego doprowadzana jest do szpitala woda. Mijam rosnący przy wjeździe na teren szpitala baobab, niedobre drzewo, które Bóg za karę posadził korzeniami do góry. Kwitnie przez jedną noc w roku. Duże kwiaty otwierają się o zmierzchu, by zwiędnąć przed świtem, zapylone przez kolibry i lemury. Baobab to pożyteczne drzewo, magazynuje w swym wnętrzu wodę, daje słodkie owoce i służy jako słup ogłoszeniowy. Na przykład dzisiaj przyczepiono na nim kartkę: "W sobotę przy kafeterii będzie można kupić wołowinę. Rezerwacje pod numerem telefonu +260770552161".

Siostry
Wywodzą się ze Zgromadzenia Sióstr Służebniczek Najświętszej Maryi Panny Niepokalanie Poczętej. Dom generalny zgromadzenia znajduje się w Polsce, w miejscowości Stara Wieś. Pierwsze siostry przybyły do Katondwe 28 maja 1939 roku.

Dziś jest ich tu siedem.

Siostra Mirosława Góra, chirurg, dyrektor szpitala. W Katondwe od trzydziestu lat.

Siostra Krystyna Matusz, pielęgniarka i administratorka szpitala. W Katondwe od dwudziestu lat.

Siostra Edyta Wójtowicz, pielęgniarka i technik radiolog. W Katondwe od siedemnastu lat.

Siostra Clare Chola, pielęgniarka i położna. W Katondwe od ośmiu lat.

Siostra Mary Daka, przedszkolanka. W Katondwe od trzech lat.

Siostra Lucy Mutale, przedszkolanka. W Katondwe od dwóch lat.

Siostra Eleonora Kapita. Na emeryturze. W Katondwe od szesnastu lat.

Góra

ZAMBIA_KATONDWE_Siostra Mirosława Góra
Jestem tu od trzydziestu lat. Mówią na mnie Mira, słowa "Mirosława" nikt tu nie wymówi. No i głoski "ó" też nikt nie zna. Więc dla nich jestem doktor Gora.

W Polsce studiowałam medycynę. Zaczęłam jako pediatra, ale dostałam wiadomość, że na misji w Katondwe potrzebują chirurga. Poszłam do szefa i mówię, że musi mnie przestawić. On na to: "Jedną babę wcisnę jeszcze"" No i wcisnął.

Ginekologii i położnictwa nauczyłam się już tutaj, potem jeszcze skończyłam w Liverpoolu medycynę tropikalną. Poradzę sobie jako chirurg. Jako okulistka też. Jak czegoś nie wiem, to siądę, doczytam. Teraz jest łatwiej, bo mogę się przez internet konsultować.

Leki dostajemy z Polski. Niektóre można znaleźć tutaj, ale to są leki trzeciej klasy, mają może sześćdziesiąt procent skuteczności leków zagranicznych. Więc lecimy na paczkach z Polski. Niektóre leki są przeterminowane, ale i z tym sobie radzimy. Tutaj wielu leków nie ma w ogóle. Na przykład długo działającej insuliny. A insulina, którą mamy z Polski, leci tutaj kilkadziesiąt godzin – i nie leci przecież w lodówce. Ale i tak podaję ją pacjentom. Nie ma też w ogóle leków na nowotwory. W całej Zambii jest tylko jeden ośrodek onkologiczny.
Jak mam co podać, to podaję. Kombinuję. Robię, co mogę, niektórych nie uratuję, ale może troszkę im życie przedłużę.
Jak mam co podać, to podaję. Kombinuję. Robię, co mogę, niektórych nie uratuję, ale może troszkę im życie przedłużę.
Mamy ogromny problem z krwią. Jak jesteśmy w Lusace, nasz kierowca jeździ całą noc do szpitala uniwersyteckiego. Dostanie cztery, pięć jednostek. Na całym świecie jest problem z dawcami, ale tutaj szczególny, bo połowa pobranej krwi jest do wyrzucenia. Jak nie AIDS, to syfilis, jak nie syfilis, to hepatitis B albo C.

Jak nie mamy już nic, podajemy dożylne żelazo.

Co tam, moskity gryzą? Tu u nas, jak spadnie pierwszy deszcz, to wychodzą takie wielkie mrówki, które się je. Wychodzą do światła. Podstawia się miskę z wodą, one wpadają, tracą skrzydła. Potem wyjmuje się je, suszy i podsmaża. Smakują jak skwarki.

A, no komarów u nas mnóstwo. Malarii mnóstwo. Sprejują, ale farmerzy się buntują, że im szkodzi na rośliny. Wszystkim kobietom, które przychodziły do nas w ciąży, dawałyśmy moskitiery, żeby sobie na noc wieszały. Ale chłopy, jak je zobaczyli, to powiedzieli, że dobre do łowienia ryb. I tyle zostało z profilaktyki antymalarycznej.
Ja jestem na dyżurze dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale przez tyle lat przeszkoliłam sobie ludzi. Tutaj mamy taki zawód, clinical officer, studia trwają trzy lata. Coś jak u nas w Polsce po wojnie, kiedy brakowało lekarzy i szkolono ludzi na felczerów. Mam tu pięciu przeszkolonych tak, żeby potrafili ropień wyciąć i cesarkę zrobić. Cesarkę najbardziej, bo tego jest u nas najwięcej. I zdarza się ciągle – wieczorami, w nocy.

Tutaj kobieta rodzi średnio pięcioro, sześcioro dzieci, to i powikłań jest dużo, i cesarek. Jak dziecko jest w położeniu pośladkowym i waży powyżej trzech kilogramów, robimy cesarkę.

Czasem ludzie nie chcą. W wiosce dadzą kobiecie zioła, taką naturalną oksytocynę i różnie to się kończy. Czasem pęka macica, trzeba robić histerektomię.

Jest lek szesnaście razy mocniejszy niż oksytocyna. Powoduje szybkie obkurczenie się macicy w razie krwawienia. W Polsce podaje się go niektórym kobietom po cesarskim cięciu. Miałyśmy dziesięć dawek. Zużyłyśmy trzy. Wszystkie trzy uratowały życie. I macice. Pacjentka krwawi, mówię: "Dawać Pabal!". I dziewczyna, która nam się na stole wykrwawiała, za dwa dni wyszła ze szpitala ze zdrowym dzieckiem i macicą.

O, widzę, że drzewko wam zakwitło. Kwiatuszki tutaj spadły, widzieliście?
Dzisiaj wielki dzień, bo przyjechał GeneXpert. To taka maszyna, która robi analizę krwi. Mała, na cztery próbki. Tylko drukarki nam nie dali. Powiedzieli, że jak chcemy, to musimy sobie kupić. Ale można też odręcznie wpisać.

Każdy pacjent tutaj ma taki zeszycik, w którym zapisujemy, co mu dolega i co dostał. Są też elektroniczne karty, od razu widać, na jakim jest leczeniu.

Teraz akurat mamy kampanię leków na bilharcjozę. To choroba wywołana przez pasożyty. Przenoszą ją ślimaki, które żyją w stojącej wodzie. Dajemy leki w zależności od wagi pacjenta, ale w wiosce biorą kija i mierzą na metry. Ustawiają kij i patrzą – metr pięćdziesiąt, dwie tabletki. Powinno się dawać na wagę, ale trudno. Tutaj trzeba uważać na wodę, do stojącej lepiej nie wchodzić.
Badamy też kobiety na raka szyjki macicy, to tutaj najczęstszy rak. Robimy próbę octową, to najtańsza i najprostsza metoda. Teraz zmarła moja pacjentka. Przyszła do mnie ze trzy, cztery lata temu. AIDS i rak odbytu, nowotwór wielkości głowy dziecka. Wycięłam jej to. Nie chciało się goić, ale przynajmniej kobieta mogła siedzieć.

Przyniosłam wam taką lampę tutaj, na moskity. Ładuje się od słońca, może się wam przyda.

Z czym jeszcze ludzie przychodzą? A ze wszystkim. Malaria, cukrzyca, nadciśnienie. Powikłania w AIDS. Trąd się czasem jeszcze zdarza, ale rzadko. Jeden, dwa przypadki rocznie. Przychodzą pacjenci z Zimbabwe i Mozambiku, to tylko przez rzekę. Przychodzą pogryzieni przez krokodyle i hipopotamy. Po wypisie trzeba ich zaopatrzyć w leki, a najbliższa apteka jest trzysta kilometrów stąd, w Lusace.

Czego najbardziej potrzeba? Musimy zacząć od rentgena, bo obecny ma czterdzieści lat i ledwo zipie. Trzeba zrobić intensywną terapię z prawdziwego zdarzenia. Edyta mówi, że tomograf się jej marzy. No mnie też się marzy, ale te marzenia muszą mieć ręce i nogi. Rentgen ważniejszy, bo dzisiaj nie czytamy tego, co widać na kliszy. To jest zgadywanka. Respirator? Teraz można o tym myśleć, bo mamy prąd. O inkubatorze można myśleć. Wcześniej, bez prądu, można było tylko marzyć. Ale marzyć trzeba. USG też było marzeniem, a teraz nie wyobrażamy sobie pracy bez niego. USG mamy od papieża Franciszka, podarował nam. Nawet pacjenci się przyzwyczaili, kobiety w ciąży mówią, że idą zobaczyć swoje baby na video.
Left
Right
Zresztą mogę wymieniać w nieskończoność. Cały czas coś się psuje, coś trzeba naprawiać. Ostatnio pompa. A, no i dach nam się prawie zawalił na głowę. Na szczęście Kraków nam przyszedł z pomocą (Fundacja Pomocy Afryce), no i wymieniamy. Na nową studnię uzbierali ludzie z Przeworska i Stalowej Woli.

Pomagają, nie powiem. Wszystko dostajemy z Polski, rząd zambijski nie przyznaje nam środków albo bardzo niewielkie. Dostaliśmy ciężarówkę, aparaty do podciśnieniowego leczenia ran, wspaniałe. Ale jak pacjentów jest dużo, to i sprzęt się zużywa. No i mamy elektryczność. Wcześniej pracowaliśmy na agregacie, godziny pracy były ograniczone, bo ropa droga. Mamy też solar. Jesteśmy i tak w lepszej sytuacji niż Lusaka, gdzie prądu nie ma nawet po piętnaście godzin dziennie. Trzeba doceniać to, co się ma.

No, jak już nie mamy warunków, to odsyłamy do Lusaki. Parę dni temu przywieźli osiemnastolatkę z Mozambiku z przestrzelonym kolanem. Dziewczyna jechała samochodem z siostrą i jej mężem, miała broń gdzieś przy nogach i strzelba wypaliła. Mnie akurat nie było, byłam w Lusace. Strasznie to wyglądało, kawał tkanki wyrwany. Dziewczyny tu ją opatrzyły i pognali do Lusaki. Może uratowali tę nogę. Ale nie wiem. Słuch po nich zaginął.

Dzisiaj też był ciężki przypadek. Ambulans przywiózł trzymiesięczne niemowlę z niedrożnym jelitem. Musiałam otworzyć brzuch. A u takiego małego dziecka jelita są jak nitki. Siedem kilogramów ważyło. Ale otworzyłam, zrobiłam resekcję i zespolenie. Na razie jest dobrze. Siedzi tam ta biedna matka z nim sama. Pewnie jutro dobije do niej rodzina.
Dziś po południu przyszła kobieta z obumarłą ciążą trzymiesięczną. Edyta chciała ją zatrzymać w szpitalu, ale ona kategorycznie odmówiła. Była z mężem. A teraz rozliczamy się z każdej śmierci matki i każdej śmierci noworodka. Zambijski rząd bardzo chce obniżać te wskaźniki. A jeszcze niedawno mnóstwo kobiet umierało. Dawniej, jak umierała matka, to noworodka w wiosce też zabijano i chowano razem z nią. Stąd się zresztą wzięły pierwsze sierocińce. Ale prawdę mówiąc, to jaką szansę przeżycia miało takie osierocone dziecko? Kto by się nim zajął, wykarmił, wychował?

Czytałam budżet zambijski na przyszły rok, ministerstwo zdrowia dostanie 9,4 procenta. Czy my coś dostaniemy, to się zobaczy. Długo tu siedzę i wiem, że to czasem walka z wiatrakami. Na przykład w Bomie otworzyli nowy, rządowy szpital. Mają więcej personelu, ale i tak przysyłają wszystkich do nas.

Może jesteśmy wydajniejsi.
Siostra Edyta i jej 40-letni rentgen. "Zdjęć prawie nie czytamy, to jest zgadywanka".
Czterej pancerni
Siostra Edyta Wójtowicz, siedemnaście lat w Zambii:
Przyjechałam w 2003 roku. Powiedzieli mi:

– Zamów krew!

– Jak mam zamówić? – pytam.

– Normalnie – słyszę od Mirci. – Idź i nadaj do sióstr w Matero wiadomość przez radio.

– Co mam zrobić?

– Zamów krew przez radio. Wywołaj Matero i powiedz, że potrzebna krew.

Idę, patrzę, stoi radiostacja. Myślę: "Normalnie czterej pancerni i pies". Biorę nadajnik i mówię:

– Matero, Matero, z tej strony Katondwe, over.

– Słyszymy cię, over.

– Potrzebna krew dla Katondwe, przyjedziemy za dwa dni, over.

Innego sposobu nie było. Jak nikt nie czekał po drugiej stronie, to żadnej wiadomości wysłać się nie dało. Z tego wszystkiego potem do komórki też ciągle mówiłam "over".

Potem Mira załatwiła telefon satelitarny. Było do wykorzystania dwadzieścia osiem minut. Oszczędzała je, jak tylko mogła. Przyszła do mnie w Boże Narodzenie i mówi: "Masz cztery minuty".

Cztery minuty, żeby usłyszeć rodziców.

Prąd podciągnęli miesiąc temu. Stałyśmy z Krysią i mówiłyśmy:

– Czy ty widzisz to samo, co ja?

– Widzę.

– To może zdjęcie zrób?

Nic mnie tak nie cieszyło, jak te druty. Jak te słupy, drewniane, bo drewniane, ale zawsze to słupy. Ciągle się przyzwyczajamy do elektryczności.


Jakby to było wczoraj
Siostra Krystyna Matusz, dwadzieścia lat w Zambii:

Najpierw zrobiłam szkołę pielęgniarską, pracowałam jedenaście miesięcy w szpitalu, na oddziale noworodków. Dopiero potem wstąpiłam do zgromadzenia.

Chodziło mi to po głowie jeszcze jak byłam dzieckiem. W czwartej klasie katechetka opowiadała nam o misjach. Pomyślałam, że bardzo bym chciała gdzieś pojechać i pracować na misji. Potem życie się toczyło, ale przyszedł moment, że zaczęłam zastanawiać się, co jest moim powołaniem.

Czas szybko leci. Czuję, jakbym do zgromadzenia wstąpiła wczoraj.

Któregoś dnia obudziłam się i zorientowałam, że jestem w Katondwe od dwudziestu lat.
Siostra Mary Daka, w Katondwe od dwóch lat, wcześniej dziesięć lat
na misji w Tanzanii:

Dopiero co otworzyli szkoły. Z powodu pandemii dzieci nie uczyły się przez pół roku. Wszystko zapomniały.

Mówię do nich dziś rano: "Good morning, children". A one odpowiadają mi: "Good morning, children".

Mamy tu pięćdziesięcioro pięcioro dzieci. Większość pójdzie do szkoły – w Zambii obowiązkowa nauka trwa dwanaście lat. Uniwersytet ukończy może jedno lub dwoje z nich.




Siostra Mary Daka, w Katondwe od dwóch lat, wcześniej dziesięć lat
na misji w Tanzanii:

Dopiero co otworzyli szkoły. Z powodu pandemii dzieci nie uczyły się przez pół roku. Wszystko zapomniały.

Mówię do nich dziś rano: "Good morning, children". A one odpowiadają mi: "Good morning, children".

Mamy tu pięćdziesięcioro pięcioro dzieci. Większość pójdzie do szkoły – w Zambii obowiązkowa nauka trwa dwanaście lat. Uniwersytet ukończy może jedno lub dwoje z nich.



Litera C
Dzisiaj będziemy uczyć się litery C. Popatrzcie, oto wielka litera C i mała litera c. Czy to jest jasne? Litera C jest na przykład w słowie cup, a także w słowie cat. I w słowie car także! Czy to jest jasne? Jak piszemy literę C? Zobaczcie, dzieci. Co to za litera? Litera C! Jak wymawiamy literę C? Wymawiamy ją jak K. Jak w słowie car! Jak w słowie cat! Kto chce napisać literę C kredą na tablicy? Elijah, proszę! Czy Elijah dobrze napisał literę C? Dobrze! Zaśpiewajmy mu więc: "Bardzo dobrze, bardzo dobrze, super!". Kto teraz chce napisać na tablicy literę C? Chawanzi, zapraszam! Zaśpiewajmy: "Bardzo dobrze, bardzo dobrze, super!". A teraz, kto chce zaśpiewać piosenkę o alfabecie? George, zaśpiewasz nam? Pomóżmy George'owi, zaśpiewajmy razem piosenkę o alfabecie!

Dzisiaj mamy gości z Polski. Czy cieszymy się, że są z nami goście z Polski? Bardzo się cieszymy i witamy ich serdecznie! Powitajmy ich naszą piosenką. Zaśpiewajmy im razem naszą piosenkę!

Teraz będziemy ćwiczyć pisanie litery C. Napiszcie w zeszycie swoje imię, a pod nim literę C. Możecie też narysować przedmiot, który zaczyna się na literę C. Możecie narysować cup, cat albo car. Teraz piszemy i rysujemy, potem możecie pokolorować kolorowankę o złotej rybce.

Mutinta, musisz poprawić swoją literę C. Pokażę ci, jak to zrobić.

Bardzo dobrze, Eunice. Dobrze napisałaś swoją literę C. Teraz możesz zaśpiewać Twinkle, twinkle, little star.

Drogie dzieci, jeśli skończyłyście, możecie iść na przerwę. Ale najpierw podziękujmy naszym gościom z Polski za wizytę. Podziękujmy im pięknie! Powiedzcie: "Dziękujemy"!. Powiedzcie: "Do widzenia!". Czy jesteśmy zadowoleni, że nas odwiedzili? Powiedzcie: "Jesteśmy! Jesteśmy bardzo zadowoleni, że nas odwiedziliście!".

Teraz zmówmy razem pacierz i pomachajmy naszym gościom na pożegnanie.
AIDS
W 2018 roku w Zambii żyło nieco ponad siedemnaście milionów ludzi.

Milion dwieście tysięcy osób było zakażonych wirusem HIV.

Wśród dorosłych (grupa wiekowa 15-49) odsetek zarażonych wynosił 11,3 procenta.

87 procent spośród nich wiedziało, że jest nosicielami.

78 procent świadomych nosicieli podjęło leczenie.

75 procent spośród świadomych, leczonych nosicieli było wirusowo stłumionych.

58 procent zarażonych stanowiły kobiety.

95 procent ciężarnych kobiet otrzymywało leki antyretrowirusowe.

Głównym źródłem zakażeń HIV były heteroseksualne stosunki płciowe.

Homoseksualizm w Zambii jest nielegalny. Kara za homoseksualny stosunek płciowy to nawet czternaście lat więzienia. Nie ma wiarygodnych danych o liczbie gejów i lesbijek w społeczeństwie zambijskim.

Szacuje się, że z powodu śmierci rodziców lub jednego rodzica na AIDS w Zambii jest między sześciuset tysiącami a milionem sierot.

W Zambii problem AIDS określa się jako "kontrolowaną epidemię".
Siostra Mira:

Pod stałą opieką mamy ośmiuset pacjentów. Od 2005 roku leki na HIV są za darmo.

Nie ma stygmatu życia z AIDS. Przychodzą pacjenci, pytam się od razu: "jesteś na leczeniu?".

Wtedy wiadomo, gdzie tego Kowalskiego kierować.
Siostra Mira:

Pod stałą opieką mamy ośmiuset pacjentów. Od 2005 roku leki na HIV są za darmo.

Nie ma stygmatu życia z AIDS. Przychodzą pacjenci, pytam się od razu: "jesteś na leczeniu?".

Wtedy wiadomo, gdzie tego Kowalskiego kierować.
COVID-19
Siostra Mira:
U nas nie było jeszcze żadnego przypadku. Kazali nam robić wymazy, dali sto zestawów. Wymazałyśmy, testy pojechały do Lusaki, ale nie wiadomo, kiedy przyjdą wyniki.

Jak tylko dowiedziałyśmy się o epidemii, kupiłyśmy paliwo. Wtedy nie było jeszcze prądu. Zorganizowałyśmy trochę kukurydzy, żeby pacjenci mieli co jeść, chociaż zbiory były w tym roku bardzo marne. Potem zabezpieczyłyśmy personel. W zeszłym roku dotarło do nas sporo paczek, w tym materiały i prześcieradła. Edyta uszyła z nich maski. Dziewczyny siedziały, cięły i szyły. Drugi zespół działał w nocy. Prał i sterylizował to, co zużyłyśmy w ciągu dnia. Udało nam się zdobyć alkohol i glicerynę, same robimy płyn. Przed szpitalem stoi zbiornik z wodą do mycia rąk. Woda jest, z mydłem gorzej.

Wykorzystałyśmy namiot, który stoi pod baobabem. To nasz pierwszy filtr. Problem jest taki, że trudno mówić o kwarantannie w wiosce, w której wszyscy żyją razem. Jak ktoś przychodzi do szpitala, dobija do niego cała rodzina. Matki zawsze są z dziećmi. Ludzie często spędzają w szpitalu całe tygodnie. Teraz mamy pacjentkę, która ma poparzone trzydzieści procent powierzchni ciała. Jest u nas od czterech miesięcy. Trzeba ją opatrywać, myć, karmić.

Do tej pory nie otrzymałyśmy od rządu ani jednej maski, fartucha czy pary rękawiczek. Nie wyobrażam sobie sytuacji, kiedy będą u nas ciężkie przypadki, które wymagają podania tlenu, nie mówiąc już o respiratorze. Sprawa personelu też stoi pod znakiem zapytania – na tę chwilę jest u nas jeden lekarz, czterech felczerów i dwadzieścia pielęgniarek. Obawiam się o pacjentów z HIV. Wiele osób choruje na anemię sierpowatą, nadciśnienie, astmę i gruźlicę. Walka z nowym koronawirusem to będzie u nas rzucanie się na czołgi z szabelkami.


Episkopat Polski jeszcze w kwietniu zaproponował nam ewakuację, ale nikt nie skorzystał.

Jak można zostawić to, w co się wierzy?
Episkopat Polski jeszcze w kwietniu zaproponował nam ewakuację, ale nikt nie skorzystał.

Jak można zostawić to, w co się wierzy?
Witch founder
Siostra Mira:
Ci, co mają daleko do szpitala, chodzą do szamana. Albo jak my już nie możemy pomóc, szukają ratunku u sił wyższych. Wierzą w amulety, talizmany, duchy przodków. Niektórzy twierdzą, że potrafią zmieniać się w zwierzę.

Obrzezanie dziewczynek? Nie, Bogu dzięki tu się tego nie praktykuje. Ale jeszcze do niedawna w wiosce wdowa krótko po śmierci męża musiała spędzić noc z najbliższym członkiem jego rodziny, zwykle bratem. Teraz można się wykupić, ofiarować kozę. Było też coś na kształt wspólnej inicjacji seksualnej dziewcząt. Jeden mężczyzna w wiosce miał "uczyć" dwunastolatki. Były z tego i ciąże, i zakażenia. Zresztą, nadal trafiają do nas ciężarne nastolatki o dziewczęcych cechach, o budowie dzieci.

Szamani leczą tutaj za pomocą nacięć na skórze, w które wcierają sproszkowane zioła. Zdarza się, że używają jednej żyletki. Nawet dzieci przyjeżdżają do nas pocięte.
Raz na boisku podczas gry w piłkę zmarł młody chłopak. Prawdopodobnie miał tętniaka mózgu, piłka uderzyła go w głowę. Ale młodego nauczyciela oskarżono o czary. Zebrała się grupa chłopaków i otoczyli go. Byli agresywni, niektórzy pod wpływem dagi, czyli haszyszu. Policja bała się przyjechać. Jakoś udało się nauczyciela stamtąd wydostać. Przywieźli go do nas i wywiozłyśmy go do Lusaki.

Tutaj, gdy coś dzieje się w wiosce, jakieś niewyjaśnione zgony lub samobójstwa, przyjeżdża witch founder. Zaprasza się go, żeby znalazł czarownika albo czarownicę. Taki witch founder czy też witch hunter wysyła najpierw swoich ludzi, żeby się zorientowali w sytuacji, a przy okazji podłożyli to i owo, a potem przybywa sam. I mówi: "O, w tej chacie znajdziecie piórko i to będzie dowód".

To są sprytni ludzie, mają pewien dar hipnozy, znają psychologię tłumu. I mogą sobie wybrać, kogo chcą.
Jeśli witch founder wskaże, kto rzuca czary, to sąsiedzi taką osobę otrują albo spalą.

Nawet dziecko.
Siostra Krystyna:
Był tu kiedyś w wiosce taki witch hunter. Z Mozambiku. Wszyscy byli przerażeni. Przecież tam mieszkają nasi pracownicy! Zawiadomiłyśmy policję, ale policja powiedziała, że się boi. Pojechałyśmy do naczelnika, ale on też nie chciał się mieszać. W końcu przyjechała policjantka z Bomy, taka wielka kobieta. I powiedziała: "Dobrze siostro, jutro przyjadę i go zabiorę". Wywieźli go do Mozambiku.

Oliwy do ognia dolewa Nigeria, która produkuje mnóstwo filmów o czarach. Zambijczycy je uwielbiają. Faszerują się nimi od rana do wieczora. Niby to same love story, ale potem są z tego tylko problemy.

Witch doctor
Doktor Eliya Mbewe przyjmuje pacjentów w swoim gabinecie w Chipata Compound na obrzeżach Lusaki. Gabinet to obskurna komórka bez okien, z brudną zasłonką w drzwiach. Są tu dwa wysiedziane fotele i kanapa, na ścianach wisi certyfikat przynależności do Związku Afrykańskich Lekarzy i zdjęcie z ministrem.
Doktor Mbewe przyjmuje codziennie od dwudziestu do pięćdziesięciu osób. Leczy gruźlicę, choroby przenoszone drogą płciową, impotencję. Kiedy pacjent przychodzi z problemem, nie musi wyjaśniać, na czym dokładnie polega jego przypadłość – doktor widzi to w wiszącym na ścianie lustrze. Następnie otrzymuje wskazówki od Boga. Wówczas wie, jak leczyć. To wielki dar, którego nie można się nauczyć. W rodzinie doktora leczeniem zajmowała się jego matka, a także jego prapradziadek.

Doktor ma środki i zna zaklęcia:

– na niepłodność u mężczyzn i kobiet
– na szczęśliwy biznes
– na zniknięcie genitaliów
– na zdradę męża lub żony
– na zwiększenie apetytu seksualnego.

Doktor podróżuje też po wioskach. Ludzie wzywają go zwykle, gdy w rodzinie ktoś nagle umiera. Wtedy każdy jest podejrzany. Rodzina dzwoni po doktora, a on przyjeżdża i rozpoznaje, kto rzucił czar lub urok. Jest w stanie wskazać podejrzanego.

Wtedy taką osobę się "neutralizuje".

Kiedy pytam, co to znaczy, doktor przez długą chwilę patrzy mi w oczy, a potem spokojnym, głębokim głosem wyjaśnia, że chodzi wyłącznie o odebranie magicznych mocy. Na tym właśnie polega "neutralizacja".

Doktor nie zdradza, ile kosztują jego usługi. To tajemnica przedsiębiorstwa.
1993
Raport z frontu
Katondwe, 01.06.1993

Kochani Rodzice!

Bardzo tutaj czekam na wieści z Polski. Bardzo za Wami tęsknię, ale najbardziej tęsknię za moją śliczną córeczką. Powiedziałam sobie, że już nigdy, przenigdy nie ruszę się nigdzie bez niej.

Tutaj to jest walka o byt. Po kilku tygodniach opiekuńczości sióstr jestem zdana na siebie. Muszę o wszystko walczyć. Od tygodnia mam lodówkę. Po tym jak musiałam wyrzucić większość mojego jedzenia, poprosiłam siostry, które jechały do Lusaki, by kupiły lodówkę. Nie kupiły, ale pożyczyły mi w końcu swoją, parafinową. Na początku były z nią problemy i gdy chodziłam do nich w tej sprawie, powiedziały mi: to jest Afryka, pani Iwono. Przecież wiem, że nie Laponia! Ale w końcu mam lodówkę. Tutaj wszystko jest "jutro". Nikt się nie spieszy. W Polsce ludzie denerwują się, gdy autobus lub pociąg opóźnia się 5 minut. Tutaj ludzie czekają na transport tygodniami.

Może w tym tygodniu będę miała już samochód, to będę mogła być bardziej niezależna. Przynajmniej załatwię trochę swoich spraw, będę mogła gdziekolwiek pojechać. Bo na razie jak chcę wysłać listy to chodzę i pytam, czy ktoś jedzie do Lusaki. Ostatnio dowiedziałam się, że właśnie pół godziny wcześniej siostra Bernadeta odjechała. "To jest Afryka, pani Iwono". Czasami chce mi się płakać i pluję sobie w brodę, po co tu przyjechałam. Życie jest tu trudne, a jeszcze dla kogoś, kto jest sam i nie zna Afryki, jest bardzo ciężkie. Ale już się zebrałam w sobie i wiem, że nie zginę.

Praca jest ciężka. Przez tydzień byłam sama w szpitalu i było bardzo dużo ciężkich przypadków. Troje dzieci mi zmarło i dwoje dorosłych. Byłoby więcej zgonów, ale uparłam się i ratowałam. Raz przynieśli kilkumiesięczne dziecko we wstrząsie. Pielęgniarki zrezygnowały, powiedziały, że nic nie da się zrobić. "Doktor, co tu ratować, to dziecko umiera". Uparłam się, przetoczyłam krew. Żyły były zapadnięte. Wkłułam się jej w główkę, założyłam wenflon. Dziecko było odwodnione, miało obrzęk płuc, wcześniej było jeszcze na kuracji u znachora, na brzuszku miało zawiązaną czerwoną nitkę.

Teraz jest to śliczna dziewczynka, zdrowa i wesoła. Ten przypadek (szczęśliwy dla mnie) pomógł mi znaleźć akceptację wśród personelu. Wszyscy mówią, że uratowałam dziecko. Inne dziecko (bliźniaka) ratowałam trzy godziny. Wszyscy poszli, tylko przysłali salową, aby zabrać dziecko do kostnicy. Dziecko żyje i jutro idzie do domu.

Byłam w kilku okolicznych wioskach. Ludzie są tu bardzo przyjaźni, pozdrawiają, chcą porozmawiać. Mówią, że mam dobrą twarz. Znam około 50 słów w ich języku i to mi wystarcza do pracy w szpitalu.

Okolica jest piękna. To jest dolina, dookoła góry, w dole płynie Luangwa, która teraz prawie nie ma wody (jest pora sucha). Teraz jest zima i liście powoli opadają z drzew. Tylko bugenwille kwitną niezmordowanie przez cały czas.

Dziękuję bardzo za krzyżówkę! Piszcie do mnie często, o wszystkim. Bardzo tęsknię i nie wiem, czy wytrzymam tu do końca. Całuję was mocno,

Iwona

21.06.1993


Kochane Dziecko!


Otrzymaliśmy Twój list (z 1.06.93-10.06.93) i bardzo Ci dziękujemy. Wiem, że jest Ci bardzo ciężko, ale i nam nie jest łatwo bez Ciebie. Joasia tęskni. Pewnie tak jak Ty tęsknisz za nią, to i ona za Tobą, tyle że dziecko ma inną wyobraźnię niż dorosły. Pójście do przedszkola bardzo dobrze jej zrobiło.

Dziecino! Przypominasz sobie naszą rozmowę przed wyjazdem? Mnie zależy przede wszystkim, żebym mogła mieć częsty kontakt z Joasią, bo wydaje mi się, że jej to dobrze robi (ostatnio powiedziała mi, że kocha mnie jak stóg siana). Dziecko! Napisz nam, jak wygląda Twój dzień powszedni, o której się zaczyna, o której kończy, a jak niedziela?

Co Ty tam jesz od rana do wieczora?

Często myślę i rozmawiamy z tatą o tym, jak ty tam sobie radzisz. Jeżeli tylko coś będziesz potrzebowała, to napisz. Oszczędzaj, tzn. gospodarz się tak, żeby ci wystarczyło na życie. W sprawach żywieniowych ufaj tylko sobie. Nie pij wody ani żadnych płynów przygotowanych przez osoby drugie. Oszczędzaj siły i nie opalaj się na słońcu, pewnie już samo powietrze zrobi swoje, aby upodobnić cię do otoczenia.

Ciekawa jestem, jak wyglądają te drzewa bananowe? Czy rosną tam eukaliptusy? Chciałam Ci zaproponować (może to głupie z mej strony?), abyś wykorzystała swe niezłe zdolności do rysunków i zaczęła robić jakieś szkice. Kup sobie karton, kredki lub farby i zabierz się. Zdjęcie nie zawsze odda tak jak rysunek. Rozważ to proszę.

W najbliższą niedzielę urządzamy taty imieniny. Będziemy Cię wszyscy wspominać.

Iwciu! Ty się za bardzo nie przejmuj wszystkimi sprawami tego kontynentu. Dbaj przede wszystkim o swoje zdrowie, przestrzegaj zasad, które ci dołączyłam w poprzednim liście, a czas leci tak szybko, że ani się obejrzysz, a będziesz się zbierać do powrotu. Najważniejsze, abyś zbytnio nie narażała swojego bezpieczeństwa zdrowotnego, bo liczy się tylko człowiek zdrowy i w dodatku młody.

Po przeczytaniu tego listu powiesz tak: "trele morele, mama bajdurzy, bajdurzy", ale ja mam nadzieję, że chociaż troszeczkę z tego zakodujesz sobie.

Przysyłamy ci kolejną krzyżówkę dla relaksu.

Trzymaj się dzielnie!

U nas po upalnym maju mamy chłodny czerwiec. Na działce dojrzewają już maliny, wiśnie, porzeczki i agrest.

Przesyłamy Ci serdeczne pozdrowienia, całujemy Cię i ściskamy mocno -

mama i tata

Katondwe, 02.07.1993

Kochani moi!

Właśnie dostałam od Was list. Tutaj to wielkie święto dla mnie dostać list. Jestem zdrowa. Nie pisałam Wam o tym, ale miałam malarię, bardzo ciężką. 41 stopni gorączki, potworny ból całego ciała, że nie mogłam się ruszać, nieustające wymioty, majaki. Było to straszne, ale już minęło i znowu jestem zdrowa. Nic się nie martwcie. Tutaj każdy to musi przejść.

W szpitalu spokój. Lipiec jest najspokojniejszym miesiącem. Pacjentów niewielu, nie ma zbyt ciężkich przypadków. Chodzę na długie spacery po buszu. Bardzo to lubię. Spotykam baboony – są to małpy, które zjadają wszystko ludziom z ogrodów. Wiecie, że drzewa bananowe mają czerwone kwiaty? Pod każdym płatkiem znajduje się kiść małych bananków. Gdy zaczynają dojrzewać, taki płatek odpada, a kwiat rośnie dalej (do dołu) i znowu wszystko się powtarza. Eukaliptusów nie ma, ale są duże filodendrony, palmy i bugenwille, które kwitną na biało, czerwono i fioletowo przez cały rok. A ostatnio widziałam ogromnego, biało-czarnego ptaka, takiego samego, który jest w godle Zambii. Podobno to bardzo rzadka rzecz.

Mam wreszcie samochód, osobowy, hondę civic. Silnik jest doskonały, karoseria nie bardzo. Po tej naszej afrykańskiej drodze ciągnie jak terenówka. To cudownie tak sobie jechać w słońcu po bezdrożach. Kupiłam sobie farby i kredki i zabieram się za malowanie, ale ostatnio tyle się wydarza, że nie mam czasu.

Siostry są b. miłe i zadowolone z mojej pracy. Księża zapraszają mnie ciągle na kawę i można z nimi normalnie pogadać. Czasami jadę do jakiejś wioski, siedzę z ludźmi. Gdy ktoś mówi po angielsku, wtedy dużo rozmawiamy, gdy nie – wymieniamy kilka słów w języku nyanya. Ludzie przynoszą mi różne rzeczy, a to cebulę, a to prażoną kukurydzę lub orzeszki ziemne. Chyba mnie lubią.

Nie wiem, czy Wam pisałam, że mam kota. Ma na imię Blacky i jest cały czarny, z białym krawatem i białymi łapkami. Towarzyszy mi wszędzie jak pies. Raz obronił mnie przed wężem, który wślizgnął się do domu. Jest strasznym pieszczochem. Gdy piszę ten list, leży obok mnie na stole.

Kochani moi, bardzo Was kocham, tęsknię za Wami. Tatusiu, napisz coś do mnie, bo mam wrażenie, że tylko mamusia pisze. Myślę o Was bardzo dużo i bardzo często. Obiecuję, że będziecie jeszcze ze mnie dumni. Opiekujcie się moją iskierką Asieńką i pomagajcie Mariuszowi. Całuję Was mocno, mocno,

Wasza Iwona

(Mamusiu, przyślij mi w liście trochę suszonych drożdży)

~

02.07.1993

(dyktuje Asia, ja piszę)

Mamusiu! Jest mi bardzo przykro, bo na zakończeniu roku w przedszkolu okradli nas, telewizor i radiomagnetofon. Była policja razem z psem policyjnym. Wyszukał ślad, ale później zgubił. Mamusiu! Czekam na Ciebie i przyjedź za tydzień jak Ci pisałam w poprzednim liście. Była babcia na zakończeniu roku, Marcin i tatuś. Mamusiu! Miały być tańce, ale ponieważ ukradli nam magnetofon, to nie mogliśmy tańczyć tańców. Śpiewaliśmy piosenki i mówiliśmy wiersze. Ja byłam w piątej inscenizacji. Dostałam rolę narratora. Natalia była biedronką, Artur – żukiem, Michał – muchomorem.

Mamusiu! Przyjedź, ja bardzo tęsknię za tobą. Mamusiu! Już nie wiem, co ja bez Ciebie zrobię i jeszcze nie wiem, co napiszę i może trochę później jak mi przyjdzie do głowy, bo na razie chyba jestem śpiąca.

(następnego dnia)

Mamusiu! Już się wyspałam, cieszę się, że piszę do Ciebie list! Mamusiu! Pewnie chcesz wiedzieć, jak tam tatuś? Tatuś dobrze, jest zdrowy, ja też. Mamusiu! Dzisiaj Marcin kupił w kiosku piłkę, ale nie było więcej. Taka ładna, fioletowa, chciałabym taką mieć, ale jak babcia spotka w innym kiosku, to mi kupi. Babcia ma nowego kwiatka. Mamusiu! Pomagam babci. Myję podłogę w łazience i w kuchni, ścieram kurze. Babcia upiekła bułki jagodowe, bo zbieraliśmy jagody. Tata zjadł 3, ja 4, a Marcin – 8. Ja nie wiem, czy tatuś pisał, ale jedziemy na wakacje do Włoch. Szkoda, że Ciebie tu nie ma, bo Polska wygląda ładnie. Mamusiu! Morgan jest zdrowy, Homer jest zdrowy i cała nasza rodzina.

Mamusiu, na razie nie przychodzi dość namysłu i może później troszeczkę napiszę. Już sobie przypomniałam. Kruk, Kutno są piękne, ale ja się martwię o Ciebie. Nic się nie stało? Jesteś zdrowa? Mamusiu, ta Dagmara to jest po prostu głupia! Powiedziała, że ty możesz nie wrócić i jeszcze powiedziała, że jak się zje początek i koniec od banana, to potem założą rurkę do gardła. Kochana mamusiu, co do Ciebie napisać? Może później. Pa, Asia.

~
16.07.1993

(dyktuje Asia, ja piszę)

Kochana Mamusiu. Kiedy do Polski przyjedziesz? Kocham Cię moje małe złotko. Jestem szczęśliwa i zdrowa. Dzisiaj były pierogi z serem i z wiśniami. Marcin zjadł 6, ja 5, babcia 5. Całuję cię mój mały pierożku. Moje słoneczko. Mój pierniczku. Tyle imionek ci wymyśliłam. Przyjedź do mnie, mój mały cukiereczku. Ja cię kocham. Jesteś kochana. Mamusiu, dlaczego tak długo nie przyjeżdżasz? Proszę, proszę, moje małe słoneczko. Przyjedź, przyjedź, mój mały nosku. Kocham cię szalenie. A teraz wierszyk:

Raz w ogrodzie na gruszce
Komar oświadczał się muszce
Muszko, muszko, ja cię kocham szalenie
Muszko, muszko, ja się z tobą ożenię
Ja taka piękna muszka mam wyjść
za takiego żółtobrzuszka?
Nigdy na to nie pozwolę,
Starą panną zostać wolę
i utopić się w rosole.

Mój mały orzeszku. To był wierszyk, który Magda z Radomska mi opowiedziała. Mój mały kwiatuszku! Jak kwiatki na działce Twojej mamusi. Mamusiu, jak tam oczka, jak buźka i jak ząbki? Mój mały listeczku. Całuję Cię mocno, Joasia.

Całuję Cię i kocham najmocniej, najmocniej ze wszystkich. I kończę ten list.

11.09.93

Kochane moje dziecko!

Czas leci szybciej niż nam się wydaje. Liczymy z Joasią, już miesiąc i 9 dni i tak co dzień o jeden mniej. Poza tym u nas nic ciekawego. Dzień za dniem płynie. Czekamy na Ciebie wszyscy. Ściskamy Cię i całujemy mocno, mama i tata.

(teraz Asia)

Pietruszko najmilsza! Kocham Cię mocno, moje sto tysięcy. U nas w Polsce pogoda nie najlepsza, poza tym jest zimno i leją deszcze. Pierożku najmilszy, promyczku słodziutki. Kocham Cię mocno smoczku smoczulski.

Pierosiu najmilszy kocham Cię mocno, mocno, mocno. Mam nadzieję, że jak tam jest dzień, to tu jest noc i na odwrót. Napisz nam. Chodzę do nowego przedszkola. Jestem zadowolona. Bawię się z Agatą. Kocham Cię mamusiu mocno, mocno, mój kwiatuszku. Czekam na Twój list i powrót. Ja Cię tak kocham, że aż płaczę za Tobą mój nosku, nosku eskimosku.

Kocham Cię mocno mój, mój, mój pierożkowy kwiatku.

~
(bez daty)

Kochany Tatusiu,

Wszystkiego najlepszego z okazji nadchodzących imienin; zdrowia, szczęścia i uśmiechów. Po przyjeździe dostaniesz ode mnie prawdziwy afrykański obraz. Mam nadzieję, że Ci się spodoba.

Kocham Cię bardzo i chociaż tak często się kłóciliśmy, to i tak jesteś najwspanialszym Tatą na świecie. Wybacz mi wszystko, co źle zrobiłam.


Iwona

~
(bez daty)

Kochana Mamusiu - składam Ci najserdeczniejsze życzenia zdrowia, radości i zadowolenia z okazji Dnia Matki. Życzenia może spóźnione, ale bardzo gorące i szczere. Wybacz mi, jeśli nie zawsze byłam dobrą córką i jeżeli to przeze mnie większość siwych włosów na Twej głowie, ale zawsze Cię bardzo kochałam, a sama nie wiem, dlaczego taka jestem: dokąd dążę, idę, wspinam się ciągle. Tyle razy życie dawało mi po nosie, a Ty zawsze wiedziałaś jak mnie pocieszyć.

Całuję Cię mocno, mocno

Iwona

PS. Czy pamiętasz, jak byłam małą dziewczynką, to kładłam Ci często głowę na kolanach, w Twoje ręce były takie dobre.

(bez daty, rysunek Asi, na którym jest mama, tata, Asia, pies Morgan i żółw Homer)

KOCHANA MAMCIA

BARDZO TĘSKNIĘ ZA TOBĄ. PRZYJEDŹ ZA TYDZIEŃ - ASIA

2020
List do mamy
Granicą była rzeka. Na wschód od Luangwy – Mozambik, kiedyś kolonia portugalska. Na zachód – Zambia, kiedyś Rodezja Północna, którą Brytyjczycy kupili od króla Lobenguli za nigdy nie spełnione obietnice. To z Mozambiku przez rzekę przeszli misjonarze, którzy założyli Katondwe. Byli portugalskimi jezuitami, w 1910 roku zostali pozbawieni majątków i wyrzuceni z kraju po tym, jak Portugalia obaliła monarchię i została republiką. Niektórzy z nich wrócili do Europy, inni szukali bezpiecznego schronienia po drugiej stronie Luangwy. Jeszcze zanim z Lizbony nadeszły oficjalne telegramy, dwóch braci z mozambickiej misji Miruru wyruszyło na angielską stronę i za ćwierć szylinga zajęło dwieście akrów w okolicach wioski o nazwie Katondwe.

Był rok 1911. Do portugalskich braci dołączyli polscy ojcowie jezuici. Z gliny ulepili swój pierwszy dom i przykryli go słomą, obok postawili małą kapliczkę, w szopie urządzili kuchnię i spiżarnię. Motykami wykopywali kamienie z pól, łapali w sidła drobną zwierzynę, żłobili kanały nawadniające, siali pszenicę, zakładali szkoły, składali wizyty lokalnym królom. Zabierała ich malaria, czarna febra, czerwonka, żółtaczka. Zabierała ich okrutna tropikalna choroba nazywana ciufą. Przyjeżdżali nowi. W 1939 roku do Katondwe przybyły siostry ze Zgromadzenia Służebniczek Starowiejskich. W 1945 roku stanęła tu szkoła dla dziewcząt, rok później – internat, wreszcie, w 1963 roku – szpital. Uroczyste otwarcie nastąpiło 28 maja 1963 roku.

Miesiąc później urodziłaś się ty, mamo.
Nie znamy wersji drugiej strony. Nie wiadomo, jak mieszkańcy Katondwe, Kapoche, Chingombe i innych miejsc, w których powstawały misje, przyjmowali tych dziwnych ludzi o białej skórze przykrytej wełnianym habitem. Nie znamy, bo język nyanya był i do dzisiaj jest językiem opowieści, a nie ksiąg. Literatura w tym języku niemal nie istnieje. Nie wiadomo więc, co skłoniło ich do porzucenia swoich bogów i uwierzenia w zmartwychwstanie człowieka sprzed dwóch tysięcy lat. Jezuici próbowali różnych metod: czasem płacili, czasem przemierzali rowerami całe kilometry, wioząc ze sobą gramofon. Grające pudełko niekiedy wystarczało, by ludzie uwierzyli w istnienie wielkiej siły, ale na pytanie, gdzie jest Bóg, odpowiadali: "A któż może to wiedzieć?".

Jezuici nazywali mieszkańców "czarnymi", "murzynami", "poganami". Nie wiemy, jak oni nazywali jezuitów. Muzungu? Białymi? Czy czuli się kupieni i oszukani, czy widzieli w nowej religii dobry interes? Czy dali się przekonać, czy też przekonanie wpajano im przemocą i gwałtem?

Misjonarze przynieśli do Afryki nie tylko nowego boga. Przynieśli też zagładę. Kazali ludziom siedzieć w ławkach, choć ci całe życie kucali na ziemi. Zamiast bębnów i tańca było pianino i chór, zamiast barwnych chitenge – koszule w kratę i plisowane spódniczki. Misjonarze szerzyli nie tylko wiarę w chrześcijańskiego boga. Szerzyli też zachodnią wizję świata. Afrykańska kultura wydawała im się prymitywna, barbarzyńska, niższa, nieucywilizowana. Tak jak urzędnicy i gubernatorzy kolonizowali ziemię, tak oni kolonizowali umysły. Chcieli dobrze – wierzyli w swą misję i poświęcali wiele, by ją urzeczywistnić, ale w czym "Ojcze nasz" jest lepsze od modlitwy o deszcz?

O tym właśnie myślę, mamo, stojąc na wzgórzu zwanym Golgotą (a przedtem jak zwanym?), z którego widać płynącą w dolinie Luangwę, internat dla dziewcząt i "Waligóra House". Myślę też o tym, że może to nie jest dziś ważne. Nie tu, nie w miejscu, gdzie codziennie ratuje się dziesiątki żyć. Trudno odsunąć dziś od siebie kontekst Kościoła katolickiego, ale tutaj, na tej pełnej termitów ziemi, nie ma on aż takiego znaczenia.

Ale nie o tym miał być ten list, mamo.

Wyjechałaś na sześć miesięcy, zostawiłaś mnie, sześcioletnią dziewczynkę, pod opieką taty i dziadków. Tęskniłam. Bałam się, że nie wrócisz. A Tobie zambijska czarownica pokazała stary baobab i powiedziała, że jeśli wejdziesz do jego wnętrza, nigdy już nie opuścisz Afryki. I weszłaś do niego, mamo.

Wyjechaliśmy z tatą na lotnisko, a Ty nie przyleciałaś, bo lot został odwołany przez strajk linii lotniczych. Pewnie pomyślałaś wtedy, że przepowiednia się spełnia.

Niewiele pamiętam z tego półrocza, mamo. Pamiętam Twój powrót, drobną postać obładowaną rzeźbami żyraf i wielkim afrykańskim bębnem z koźlej skóry. Poza tym – niewiele. Strzępy. Ale Twój wyjazd wpłynął na całe moje życie. Całe życie bałam się, że ktoś mnie porzuci. I długo leczyłam się z tego strachu.

Nie zrozum mnie źle. Kocham Cię i jestem z Ciebie dumna. Jesteś wspaniałą, odważną kobietą. Zaszczepiłaś mi ciekawość świata i przekonanie, że wszystko jest możliwe.

Kiedy wyjeżdżałam do Zambii, powiedziałaś mi: "Zobaczysz, zakochasz się w Afryce". Nie zakochałam się. W moim spojrzeniu nie ma Twojej romantycznej wizji. Jest bieda, ciężkie warunki, głód, śmierć i upał. Ale to już moja, zupełnie inna opowieść.

W historii Twojego wyjazdu do Zambii mieści się wiele innych opowieści. Na przykład opowieść o misjonarzach – kolonizatorach. Albo ta o miejscu, które już nie istnieje – Afryce sprzed epoki ludzi, których w Europie nazywamy "odkrywcami".

Jest opowieść o heroicznej walce polskich kobiet w Zambii. Nie chcę pisać "zakonnic" ani "sióstr", bo są one po pierwsze kobietami, po drugie – pielęgniarkami i lekarkami. I przede wszystkim ratują życie zgodnie z wiedzą medyczną.

I jest opowieść o matce i córce, a właściwie o dwóch matkach i dwóch córkach. "Matki, córki, siostry" – taki tytuł mogłaby nosić ta opowieść.

Wreszcie jest opowieść o mężczyznach.

Jest ich trzech.

Mój dziadek, który nie zabierze już głosu, bo umarł w 2013 roku.

Mój tata, o którym najtrudniej mi pisać, bo rozstaliście się krótko po Twoim powrocie z Afryki, jesienią 1993 roku.

I Adam, Twój obecny mąż. Nasz sąsiad. Miałam rok, gdy wprowadziliśmy się do mieszkania w Gostyninie-Kruku, a Ty zobaczyłaś go po raz pierwszy i przepadłaś. Bez koszulki mył samochód na przydomowym trawniku. Takiego mężczyznę, starszego od Ciebie blondyna, wywróżyła Ci kiedyś Cyganka. A mój tata był brunetem. I był w Twoim wieku.

Adam poleciał do Ciebie, gdy byłaś w Zambii. A może raczej po Ciebie? Wrzucił do podróżnej torby dwie zmiany bielizny, pierwszy raz w życiu wsiadł do samolotu i poleciał w nieznane. A kilka dni później Ty, siedząc na werandzie swojego domu, usłyszałaś: "Doktor Iwona, masz gościa".

Ale to już naprawdę całkiem inna historia.
Moja mama na werandzie swojego domu w Katondwe, 1993 r.
Podobało Ci się?
Chcesz pomóc? Dorzuć się do paczki!
Szpital w Katondwe potrzebuje Twojej pomocy. Zbieramy na leki i leczenie pacjentów
Podziękowania
Reportaż nie powstałby, gdyby nie kilka niezwykle ważnych dla mnie osób. Przede wszystkim - nie powstałby bez mojej Mamy, która opowiedziała mi swoją historię. Tobie dedykuję ten tekst. Dziękuję, Mamo.
Dziękuję też mojej Babci, niesamowitej i silnej kobiecie.
Dziękuję siostrze Mirosławie, s. Krystynie, s. Edycie i wszystkim siostrom z Katondwe za niezwykłą gościnność, otwartość i serdeczne przyjęcie.
Dziękuję Filipowi Styrzyńskiemu za cenne wskazówki przed wyjazdem do Zambii.

Projekt jest współfinansowany ze środków m.st. Warszawy.
Autorzy
Joanna Kocik
Jestem dziennikarką z 13-letnim stażem w największych redakcjach internetowych w Polsce. Napisałam dwa tomy poetyckie, tom opowiadań i powieść "Basen". Najbardziej kocham opowiadać historie.
Maciej Stanik
Od 11 lat zajmuję się głównie fotografią reportażową. Zaczynałem w jednej z większych gazet lokalnych w Łodzi. Współpracowałem z wieloma redakcjami w Polsce i za granicą. Interesują mnie głównie tematy społeczne.
KONTAKT
kontakt@joannakocik.com
Made on
Tilda