Fake news – co to jest i jak go rozpoznać
Odpowiedz z ręką na sercu: czy kiedykolwiek zdarzyło ci się skłamać w tekście? Albo chociaż trochę nagiąć rzeczywistość?
Nazywał się Stephen Glass. Był młodym i ambitnym dziennikarzem gazety "The New Republic". Jego reportaże biły rekordy popularności. Przynosił do redakcji świeże, ciekawe historie z twistem, których zazdrościli mu koledzy.

Pewnego razu Glass napisał o nastoletnim hakerze, zatrudnionym przez dużą software'ową firmę, którą haker wcześniej infiltrował. Historia była tak nośna, że zainteresował się nią reporter "Forbesa", Adam Penenberg.

Chciał napisać follow-up, ale wydarzyło się coś, co totalnie go zaskoczyło.

Penenberg nie był w stanie potwierdzić żadnej informacji z reportażu o młodym hakerze. Telefon software'owej firmy odebrał wprawdzie ktoś, kto podał się za jej prezesa, ale odpowiadał na pytania dziennikarza w bardzo dziwny sposób. Poza tym, jaka korporacja ma tylko jedną linię telefoniczną?

Penenberg poprosił Glassa, by ten zabrał go do opisanych w reportażu miejsc. Restauracja, w której Glass miał spotkać się z hakerem, okazała się zamknięta. Coraz więcej wskazywało na to, że historia jest szyta grubymi nićmi. A raczej pospiesznie sfastrygowana wyłącznie w głowie młodego dziennikarza.

Glass zaczął zrzucać winę na swoje źródło. Przekonywał, że haker go oszukał, ale na ratunek już było za późno.

Historia została zmyślona. Nigdy nie było ani hakera, ani software'owej firmy, ani prezesa ("zagrał" go brat Stephena Glassa).

Ale to wcale nie był koniec.

Naczelny "The New Republic" uważniej przyjrzał się poprzednim reportażom Glassa. I odkrył, że też były zmyślone.

Dokładniej - 27 z 41 historii okazało się częściowym albo całkowitym fake newsem.
Historia Stephena Glassa jest jednak prawdziwa.
Wydarzyła się w 1998 roku w USA, a w 2003 roku powstał o niej film, który polecam obejrzeć każdej osobie pracującej w mediach lub kontencie.
Skąd się wzięły fake newsy?
Historia fake newsów jest stara jak świat. Bo czy wiedzieliście, że pod Termopilami do walki stanęło więcej niż 300 Spartan? Że Wielki Mur Chiński wcale nie jest widoczny gołym okiem z kosmosu, a złota rybka wcale nie ma "trzysekundowej pamięci"? I że bzdurą jest, jakoby czerwona płachta toreadorów rozwścieczała byki?

Byki nie rozróżniają kolorów.
Znacie Popeye'a? To ten gość z kreskówki, który jadł dużo szpinaku. A jadł go, by zachęcić do tego samego oglądające bajkę dzieci. Szpinak jest bowiem bardzo zdrowy i zawiera dużo żelaza.

Tyle że... to tylko półprawda.

Mit o wysokiej zawartości żelaza w szpinaku pochodzi z XIX wieku. Prace nad szpinakiem prowadził wówczas niemiecki chemik Erich von Wolff. Kiedy notował swoje obliczenia, pomylił się przy stawianiu przecinka. Zamiast 3,5 miligrama napisał 35.
Ten źle postawiony przecinek sprawił, że szpinak był latami promowany jako świetne źródło roślinnego żelaza.
Ale ta "demaskacja" ma jeszcze drugie dno. Bo – po pierwsze, Popeye wcale nie promował szpinaku ze względu na rzekomą zawartość żelaza, a po drugie – to nie Wolff odpowiada za popularyzację niewłaściwych obliczeń.

Jak pisze w tym artykule dla "Crazy Nauka" Marta Alicja Trzeciak, "za powstanie mitu szpinakowego winę ponosi naukowy głuchy telefon, czyli powtarzanie zasłyszanych informacji bez ich odpowiednio skrupulatnego sprawdzania".
Mogłabym jeszcze długo cytować ci tutaj historie, które okazały się fake newsami, półprawdami, mistyfikacjami i manipulacjami. Lekarze, którzy w latach 40. reklamowali papierosy jako "dobre dla zdrowia". Elizabeth Holmes i jej "Theranos" – obiecująca rewolucyjne badania krwi firma, która okazała się wydmuszką bez naukowych podstaw. Fałszywy festiwal "Fyre", na który dało się nabrać kilkoro bardzo znanych influencerów.

I tak dalej.
Ale teraz będzie o tym, dlaczego sprawa fake newsów może dotyczyć także ciebie.
Jakiś czas temu organizacja Inspiring Girls Polska opublikowała wyniki badania "aspiracji dziewczynek w Polsce". Z badania wynika, że prawie połowa nastolatek chce w przyszłości być instagramerkami, tiktokerkami czy youtuberkami. Już dziś, według raportu firmy SignalFire, 50 milionów ludzi na świecie określa się jako "twórcy". Wielu z nich już zarabia sześciocyfrowe kwoty, a wielu ma realny wpływ na życie setek tysięcy ludzi.
Ty też możesz być wśród nich, jeśli tworzysz treści.
Co chcę powiedzieć: tworzenie treści to dzisiaj wielka odpowiedzialność. Nikt już nie nabija się z influencerów – dzisiaj to często specjaliści w konkretnej dziedzinie, którym jesteśmy gotowi płacić gruby hajs za rady i polecenia – i to w tematach wymagających znawstwa, jak etyczne ubrania, ekologiczna żywność, bezpieczne płatności, odchudzanie, szczepionki i tak dalej.

Influencerzy we Francji, w tym jeden z youtuberów z milionem subskrybentów, dostawali lukratywne oferty opisywania nieprawdziwych historii o skutkach ubocznych szczepionki Pfizer. Inni – znani z nazwiska, zarabiali po 10 tys. dolarów miesięcznie na pisaniu fake newsów dotyczących wyborów w USA.

Według raportu Center for Countering Digital Hate, jedynie 12 influencerów (nazywanych też czasem liderami opinii) w pierwszych miesiącach pandemii było odpowiedzialnych za 65% fake newsów dotyczących kwestii Covid-19.
Również dziennikarze i media workerzy stoją przed niemałym wyzwaniem.
Po pierwsze dlatego, że świat się skomplikował i trudno wygłaszać kategoryczne sądy o zagadnieniach takich jak zrównoważona produkcja zielonej energii, transport, blockchain i wiele innych. Prawie każde zagadnienie można rozłożyć na czynniki pierwsze i znaleźć argumenty za tym, że energia z turbin wiatrowych nie jest jednak taka "czysta", a certyfikowana wełna niekoniecznie oznacza pełen dobrostan zwierząt.

Niesie to ze sobą jednak głębszy problem. Wiele faktów traktuje się dzisiaj jak opinie. Ludzie "wierzą" lub nie wierzą w kryzys klimatyczny, kulistość Ziemi lub pandemię koronawirusa. Naukowcy stawiani są w jednym szeregu z influencerami, a w debatach sadza się na przeciwko siebie utytułowanych ekspertów i piosenkarki, które "uważają inaczej".

I chociaż fake newsy znane są faktycznie od starożytności, to obecnie żyjemy w ich złotej erze, którą zawdzięczamy social mediom. Dlaczego? Media społecznościowe premiują kontent, który budzi emocje. Który oburza, przeraża, szokuje i wywołuje burzliwe dyskusje. A fake newsy to doskonały przykład takiego kontentu.

62% ludzi w Stanach Zjednoczonych używa Facebooka jako głównego źródła wiedzy o świecie. Osoby, które wypromowały się tam na szerzeniu antynaukowej wiedzy albo takie, które powielają nieprawdziwe informacje, mają ogromne zasięgi, które sprawiają, że chętnie zaprasza się je na telewizyjne debaty. Nic tak bowiem nie przyciągnie widza lub czytelnika jak kontrowersja.
To jeszcze nie wszystko. Jest jeszcze tak zwany "efekt potwierdzenia".
Jeśli wierzymy, że picie herbatki z pokrzywy zapewni nam piękną cerę, będziemy szukać naukowych opracowań, które to potwierdzają. Zaczniemy śledzić ziołowe influencerki, przeglądać oferty sklepów zielarskich i naturalnych kosmetyków. Algorytmy podpowiedzą nam, gdzie jeszcze powinniśmy zajrzeć, jakie wideo obejrzeć, komu dać "follow".

Wpadniemy w bańkę.

Będziemy widzieć coraz więcej informacji potwierdzających nasz punkt widzenia. Nieważne, czy będzie on dotyczył pokrzywy, płaskiej Ziemi albo sfałszowanych wyborów. Będziemy widzieć to, co chcemy widzieć.

To właśnie "efekt potwierdzenia".
Jak więc sobie radzić? Jak i gdzie weryfikować, czy to, co piszemy, jest prawdą?
Jest kilka sposobów i teraz ci je pokażę.
1. Serwisy fact-checkingowe
Wraz z namnażaniem się fake newsów, powstaje coraz więcej serwisów, które pozwalają zweryfikować prawdziwość informacji. Cztery, które warto znać, to:

  • Google Fact Check Explorer – narzędzie Googla pozwalające oceniać prawdziwość informacji.
  • Konkret24 – projekt uruchomiony w październiku 2018 roku przez Grupę TVN. Świetne, pogłębione analizy i fact-checking najnowszych informacji, także z polskiej polityki.
  • Demagog – najstarsza w Polsce organizacją fact-checkingowa, działająca od 2014 roku.
  • Sprawdzam AFP - portal agencji AFP, która prowadzi szeroką działalność fact-checkingową na całym świecie.
  • Demaskujemy dezinformację – profil na Twitterze uruchomiony przez Brand24 w związku z dezinformacją dotyczącą wojny na Ukrainie.
2. Weryfikacja w dwóch źródłach
To była kiedyś stara dziennikarska zasada. Aby podać news o czyjejś śmierci lub skandalu, trzeba było potwierdzić informację w co najmniej dwóch niezależnych źródłach. Dzisiaj ta zasada jest często omijana, bo bardziej liczy się szybkość. Nie ma chyba w Polsce portalu internetowego, który przedwcześnie by kogoś nie uśmiercił (tak, ja także mam na koncie wypuszczenie takiego newsa).

Dlatego uważaj na wszelkie informacje, które powołują się tylko na jedno – i to samo – źródło. Zdarza się, że fejkowy komunikat jest po prostu bezrefleksyjnie powielany na zasadzie kopiuj-wklej.

Uważaj też na wszelkie "dziwne" źródła – mało znane strony, serwisy udające poważne media i dziennikarzy podpisujących się podejrzanymi pseudonimami. Jeśli cytujesz eksperta, sprawdź, gdzie publikował, jaki ma dorobek i jaką uczelnię ukończył.

Za wiarygodne źródła informacji uważane są: BBC, The Washington Post, New York Times, CNN, Reuters, AFP czy agencja Associated Press.
3. Czasem wystarczy... zadzwonić
Tak, wiem. To staromodne. W dodatku to koszmar introwertyka. Przypomnij sobie jednak historię Stephena Glassa. To właśnie telefon do rzekomej firmy software'owej go zdemaskował. Jeśli więc nie jesteś pewien/pewna, czy dany ekspert rzeczywiście jest ekspertem, a dana organizacja naprawdę istnieje, czasem wystarczy zadzwonić i zweryfikować informacje u źródła.

Przykładowo, w Rosji wymyślanie ekspertów jest na porządku dziennym. Może pamiętasz też słynnego "projektanta" Christiana Paula, który wystąpił w "Wiadomościach" TVP. O ile "projektant" może wydać się niewinnym pomysłem, o tyle zdarzają się sytuacje poważniejsze. W 2014 roku gazeta "Wieczernaja Moskwa" opublikowała wywiad z łotewskim naukowcem, podpisanym jako "ekspert OECD". Okazało się, że człowiek ten nie miał z OECD nic wspólnego.
4. Weryfikacja zdjęć i filmów
Zmanipulowanie zdjęcia to dzisiaj najprostsza i najbardziej rozpowszechniona forma fake newsa. Bywa, że... ktoś rozpowszechnia go w dobrej intencji, chcąc zwrócić uwagę na ważny problem. Nie wie tylko, że rozpowszechnia nieprawdę.

Tak było w przypadku słynnego zdjęcia dziewczynki śpiącej w lesie. Udostępnił je na swoim Twitterze Tomasz Lis, który zasugerował, że to zdjęcie ilustrujące sytuację na polsko-białoruskiej granicy. Tymczasem zdjęcie, choć zwracało uwagę na ważny problem, zostało zrobione w 2015 roku w Serbii.

Jeszcze jeden przykład: pamiętasz niszczycielskie pożary w Australii? Celebryci, w tym m.in. Rihanna, masowo udostępniali zdjęcia żywiołu i ronili wirtualne łzy nad losem misiów koala. Tyle że... udostępniali nieprawdziwe zdjęcia.

Na szczęście sprawdzenie, czy zdjęcie to fejk, jest dosyć proste. W tej kategorii przydaje się funkcja "odwrócone wyszukiwanie obrazem" w Google, dzięki której mamy dużą szasnę odkryć, czy zdjęcie jest fotomontażem, czy nie.
Po lewej: zdjęcie dziecka rzekomo urodzonego ze swastyką na ramieniu, rozpowszechniane w rosyjskiej sieci społecznościowej VKontakte. Po prawej to samo zdjęcie, znalezione w Google Image.
Plagą podobną do umieszczania nieprawdziwych zdjęć jest także wykorzystywanie "starych" filmów wideo do ilustrowania bieżących newsów. Nie tak dawno "Wiadomości" TVP "zasłynęły" materiałem o imigrantach w Szwecji zilustrowanym... fragmentami filmu Netfliksa.

W tym przypadku także możesz częściowo zweryfikować prawdziwość nagrania. Narzędzie YouTube Data Viewer, udostępnione przez Amnesty International, pozwala np. na sprawdzenie, kiedy oryginalny film został załadowany na YouTube.

Oczywiście nie rozwieje to wszystkich wątpliwości – czasami fejk jest bardzo trudny do wykrycia. Zwłaszcza, gdy mamy do czynienia z tzw. deep fake, czyli głęboko zmanipulowanym przekazem, którego ludzkie oko nie odróżni od prawdziwego.
5. Google Scholar
Dziś kto pierwszy, ten lepszy – czasem więc weryfikujemy informacje na szybko, po prostu wpisując je w Google.

Bywa jednak, że potrzebne są nam dokładniejsze dane, poparte badaniami naukowymi i autorytetami prawdziwych naukowców. Tu przychodzi z pomocą Google Scholar, który pozwala wyszukiwać publikacje naukowe z podaniem źródła i daty.
Nie chcę tu reklamować Google, ale przeglądarka Chrome ma również dodatek "Media bias", który pozwala na ocenę wiarygodności newsów publikowanych w social mediach i pokazuje skalę ich stronniczości. Innymi słowy, pomaga w ujawnianiu medialnej "propagandy" zarówno z lewej, jak i prawej strony.
Dziś wiele krajów wprowadza przepisy pozwalające walczyć z fake newsami i wprowadzające kary dla osób rozpowszechniających nieprawdziwe informacje. Nie jest to walka łatwa, bo ścigać fake newsy trudno, a produkować – łatwo. I nie mam dobrych wiadomości – zjawisko będzie tylko narastać, wraz ze zwiększoną konsumpcją treści w social mediach.
Dlatego – jeśli tworzysz lub chcesz tworzyć treści – tak ważne jest weryfikowanie przekazywanych informacji.
W ten sposób budujesz zaufanie i swoją własną markę osobistą. Ale weź również pod uwagę, że to, co tworzysz, może mieć realny wpływ na czyjeś zdrowie lub życie.
Dołączam jeszcze ściągawkę, przygotowaną przez IFLA – Międzynarodową Federację Stowarzyszeń i Instytucji Bibliotekarskich. A jeszcze więcej narzędzi do weryfikacji newsów znajdziesz tutaj.
Nie przegap kolejnego posta!
Zapisz się na newsletter i dwa razy w miesiącu otrzymuj ode mnie napakowany wiedzą list.

Zapisując się na newsletter, wyrażasz zgodę na przetwarzane danych przez administratora strony joannakocik.com, zgodnie z polityką prywatności.
Miłego tworzenia!

Podobało Ci się? Podziel się i obserwuj mnie na LinkedInie i Instagramie.
Postaw kawę!
Masz pytania? Chcesz skonsultować ze mną swój tekst? Napisz do mnie albo postaw mi wirtualną kawę i pogadajmy!

Chcę postawić wirtualną kawę
kontakt@joannakocik.com
Klikając "wyślij" wyrażasz zgodę na przetwarzane danych przez administratora strony joannakocik.com, zgodnie z polityką prywatności.
Ten serwis korzysta z plików cookies. Więcej informacji w polityce prywatności.
Zaakceptuj
Made on
Tilda